Andrzej Knapik - Mediateka - Muzeum Historii Polski w Warszawie SKIP_TO
Wizyta w muzeum Przejdź do sklepu
Historia mówiona
Audiovideo

Andrzej Knapik

Sepecka, Zuzanna (prowadzący/a rozmowę); Ptaszek, Weronika (prowadzący/a rozmowę); Król, Patryk (prowadzący/a rozmowę); Ujazdowska, Lidia (prowadzący/a rozmowę); Knapik, Andrzej (świadek historii);

27/06/2018

Minutnik

  • Rodzina, poznanie żony

  • Ukończenie studium zawodowego, następnie praca w łódzkim domu kultury

  • Wyjazd do Stanów w 1997 r.

  • Pierwsze dni po przyjeździe do Stanów

  • Przybliżenie relacji rodzinnych

  • Życie codziennie w Chicago

  • Wyjazd od Stanów wniósł różne korzyści

  • Podtrzymywanie polskich tradycji

  • Styczność z polonią w Chicago

  • Wpływ pobytu w Chicago na życie świadka

  • Powrót do Polski

  • Życie po powrocie do Polski

  • Zmiany jakie zaszły w Polsce w trakcie pobytu w Stanach

  • Różnice między życiem w Polsce i życiem w Stanach

  • Ewentualne ponowne odwiedzenie Stanów

  • Pozytywne wspomnienia z Chicago

  • Co dla p. Andrzeja oznacza bycie Polakiem

  • Podjęcie pracy tuż po przyjeździe do Stanów

  • Solidarność między Polakami za granicą

  • Możliwość bycia przy porodzie

  • Spędzanie czasu ze znajomymi

Transkrypcja

To jest wywiad z panem Andrzejem Knapikiem w ramach projektu „Polacy w Chicago” przeprowadzony w dniu 27 czerwca 2018 roku w Muzeum Historii Polski w Warszawie. Proszę przedstawić się i przeliterować swoje imię i nazwisko.

 

Andrzej Knapik. ANDRZEJ KNAPIK.

 

Kiedy i gdzie się pan urodził?

 

Urodziłem się w Łodzi w 1960 roku.

 

Proszę nam trochę opowiedzieć o swojej rodzinie.

 

Byłem najmłodszym bratem w trzyosobowej rodzinie, miałem dwóch starszych braci. Urodziłem się w Łodzi, tak jak mówię i zawsze tam mieszkałem, do czasu, kiedy to w dziewięćdziesiątym siódmym roku na parę lat wyjechałem do Stanów, wróciłem ze Stanów i mieszkam, do dzisiaj, również w Łodzi.

 

Czy pan ma żonę?

 

Tak.

 

Jak się spotkaliście?

 

Jak się spotkaliśmy? Moja żona była młodszą siostrą koleżanki z liceum. Chodziliśmy z koleżanką, a potem również z kolegą, który został jej mężem do jednej klasy. Moja żona jest młodsza ode mnie o trzy lata i któregoś tam roku wybraliśmy się wspólnie, właśnie z jej siostrą, szwagrem i z nią na Mazury – i tak, od tego czasu właściwie zaczęła się nasza znajomość, która potem przeszła w małżeństwo, i jesteśmy do dzisiaj.

 

Czy pan ma dzieci?

 

Tak, mamy jednego syna – na imię ma Szymon – i właśnie urodził się w Chicago w 1992 roku.

 

Gdzie pan studiował i co pan studiował? Tu, w Polsce.

 

Ja nie studiowałem. Moja nauka skończyła się po liceum. Po maturze poszedłem do dwuletniej szkoły, Policealnego Studium Zawodowego i tam zdobyłem zawód elektryka-elektroenergetyka.

 

Czym się pan zajmował przed emigracją do Stanów Zjednoczonych?

 

Pracowałem w Łódzkim Domu Kultury. Na początku jako referent w dziale technicznym, potem zostałem kierownikiem tego działu technicznego. Wyjeżdżając stamtąd wziąłem urlop bezpłatny. Wyjeżdżaliśmy z żoną do Ameryki na okres jednego roku – zostaliśmy tam ponad trzy lata.

 

Kiedy pan wyjechał do Chicago? Ile pan miał lat wtedy?

 

W czerwcu dziewięćdziesiątego siódmego roku, czyli miałem…

 

Nie musi być dokładnie.

 

Dwadzieścia siedem? Tak, [00:05:00] dwadzieścia siedem.

 

Czy pan wyjechał z żoną?

 

Tak.

 

Dlaczego pan wyjechał z Polski?

 

Wyjechaliśmy z żoną po to, żeby zarobić na własne mieszkanie, ponieważ mieszkaliśmy wcześniej z teściami.

 

Dlaczego wybrał pan Amerykę? Szczególnie Chicago?

 

To może nie był taki wybór... Przede wszystkim moja żona miała tam rodzinę. Poza żony matką, całe rodzeństwo urodziło się w Stanach Zjednoczonych. Ponieważ dziadkowie właśnie mojej żony jadąc, czy płynąc, wtedy jeszcze do Ameryki, poznali się chyba właśnie na statku, tam się pobrali, tam im urodziła się, jak dobrze w tej chwili pamiętam, czwórka dzieci, a moja teściowa już była tym dzieckiem urodzonym w Polsce, po przyjeździe.

 

Czy trudno było panu, kiedy właśnie pan wyjechał do Ameryki? Te pierwsze swoje chwile, jak pan pamięta – czy były one dla pana trudne?

 

I tak, i nie. Największą trudnością dla mnie, jak właśnie wyjechaliśmy wtedy, w czerwcu, były bardzo wielkie upały. No, Chicago leży troszeczkę tak, jak wiecie, pod wpływem klimatu z jeziora, które jest prawie wielkości naszego Bałtyku, więc wilgotność wtedy była makabryczna. Nie byłem w stanie tego znieść. Pamiętam jak dziś,  leżałem, te pierwsze dni, na jakiejś tam kanapie, a pot się ze mnie lał ciurkiem.

 

A takie bardziej kulturalne trudności? Chociażby z językiem.

 

Nie, języka angielskiego, oczywiście, tak jak się to uczyło kiedyś... I myślę, że dzisiaj wy macie całkiem inne, powiedzmy, podejście do języków obcych. Nas bardziej uczono języka rosyjskiego, natomiast językiem angielskim był... Powiedzmy, język angielski był takim językiem dodatkowym w szkole, w liceum. Nikt z nas nie myślał, że to będzie przyszłość, kto najlepiej zna język. Bardziej chyba dogadywaliśmy się właśnie, jeżdżąc gdziekolwiek po Europie w języku rosyjskim, a nie angielskim. Natomiast nigdy nie mówiłem perfect po angielsku, zawsze sobie jakoś radziłem z komunikacją.

 

Jeszcze wrócę tutaj do pana odpowiedzi o babci – bo pan opowiadał właśnie o tej rodzinie z Ameryki. Może wie pan coś więcej na ten temat?

 

Nie, nie. Jak ożeniłem się z moją żoną Magdą, to już dziadkowie nie żyli. Znałem tylko rodzeństwo mojej teściowej. Najstarsza siostra mieszkała w Łodzi, natomiast jeden z braci już nie żył, drugiego brata poznałem w Chicago, jak pojechaliśmy tam z żoną.

 

Dziękuję bardzo. A jak wyglądało takie pana życie codzienne w Chicago?

 

Do pracy poszedłem następnego dnia po przyjeździe. Miałem aż takie szczęście, jak to co poniektórzy mówili. Oczywiście rodzina pomogła w załatwianiu pracy. Bo przylecieliśmy do Ameryki w niedzielę, a w poniedziałek wylądowałem w pracy. No, początki były różne i myślę, że większość Polaków wyjeżdżających w tamtych czasach tak zaczynała. Czyli wylądowałem na tak zwanym mopie. Sprzątaliśmy w firmie sprzątającej jakieś tam biura. No a potem jakoś to pokierowało się to trochę inaczej

 

A z perspektywy czasu – myśli pan, że [00:10:00] opłacił się ten wyjazd?

 

Dla mnie i dla mojej żony bardzo. Mamy syna Amerykanina. Myślę, że te wszystkie wyrzeczenia, bo też były, zawsze są, jak się jest daleko od swojego domu, od swojej rodziny, to one są – te wszystkie wyrzeczenia, wynagrodziło się to właśnie, że syn ma podwójne obywatelstwo. W tej chwili płynie na statku jako trzeci oficer do Hondurasu. Najprawdopodobniej z Hondurasu popłyną właśnie do Stanów po następny ładunek. Był już tam w Stanach – jako marynarz. Nie jako obywatel amerykański, czy jako turysta. Zszedł na ląd, było mu to bardzo przydatne, że jest Amerykaninem – nie potrzebował żadnych wiz, miał paszport amerykański. Także to. Natomiast myślę, że każdy wyjazd, poznanie nowego kraju, nowych ludzi procentuje w życiu każdego człowieka. Oczywiście takiego, który potrafi wyciągać z tego wnioski.

 

A jeszcze chciałam wrócić do pana okresu, w którym pan mieszkał pan w Chicago. Czy tam państwo podtrzymywali nadal polskie tradycje?

 

Tak. Przede wszystkim, pierwsze, to mieszkaliśmy u żony ciotki, która, myślę, że będąc tam przez wiele, wiele lat, nawet słabo znała angielski. Bo starsi ludzie wtedy obracali się wśród swojego towarzystwa, zresztą mieszkaliśmy na Jackowie, na ulicy Belmont, przy school, pamiętam to. Numeru niestety nie pamiętam. No, ale wiem, gdzie to było. I chodziliśmy do kościoła na Jackowie, chodziliśmy do sklepów polskich na Jackowie, także... Chodziliśmy na dyskoteki do klubu polskiego, który chyba był, jak dobrze pamiętam, na Milwaukee.

 

Jeśli chodzi o działalność polonijną, czy może brał pan udział w jakichś takich wydarzeniach związanych z Polonią?

 

Nie. Nie. My, jako, powiedzmy... którzy tam byli czasowo, i to można powiedzieć że „na chwilę”, ale ta „chwila” nam się przesunęła, to raczej nas do tego nie ciągnęło, ani nie mieliśmy czasu. Bardziej ludzie, którzy tam właśnie... Polonia, która mieszkała już tam na stałe, to wtedy wiem, że takiego różnego rodzaju spotkania mieli, wysyłali swoje dzieci do polskich szkół, brali udział w jakichś tam polskich obchodach różnych świąt. My, jak mieliśmy trochę czasu, to wsiadaliśmy w samochód i jechaliśmy nad rzekę, na ryby, odpocząć.

 

Jak pan wspomina właśnie tę styczność z tą polonią chicagowską, która już tam mieszkała od wielu lat? Czy to były to jakieś takie przyjacielskie stosunki, czy...?

 

Znaczy, powiem tak: większą to mieliśmy styczność z rodziną, bo tam oprócz ciotki były jej dwie córki, było dwóch synów od brata, który już nie żył, był syn i córka wujka, który nadal tam mieszkał. Bardziej spotykaliśmy się rodzinnie. Ewentualnie, powiedzmy, kontakt z inną Polonią to był na imprezach u kogoś z rodziny, czy ewentualnie u nas. Natomiast tak, raczej, z pozostałą Polonią to nie. Bardziej nawet spotykaliśmy się z takimi podobnymi do nas. Bo spotkaliśmy tam, nawet nie wiedząc o tym, że była, koleżanka z mojej klasy z liceum, też była „czasowo” właśnie, na dorobku, nazwijmy to w taki sposób. 

 

To jeszcze jest też pytanie, jak pobyt... [00:15:00] Jak ten pana pobyt w Chicago wpłynął na pana życie?

 

Nauczył mnie bardzo dużo. Jak wróciłem, jak już wspomniałem wcześniej, wyjeżdżając na ten rok do tej Ameryki, wziąłem urlop bezpłatny w Łódzkim Domu Kultury, no i oczywiście jakoś ten urlop w miarę możliwości został mi przedłużony do trzech lat, natomiast jak wróciłem, niestety, mojego stanowiska już nie było. Zostałem zatrudniony w Łódzkim Domu Kultury, ale na początku jako tam jakiś pomocnik elektryka, czy elektryk. Potem, wylądowałem w Łódzkim Domu Kultury na portierni, ale też nie narzekam. Wszystko dobre to, co się dobrze kończy. Po chyba trzech-czterech miesiącach musiałem odejść z tego Łódzkim Domu Kultury. Miałem z żoną dziecko na utrzymaniu, półrocznego syna, więc najważniejsze było ubezpieczenie, jak to wszędzie bywa. Żona wróciła wtedy jeszcze na ostatni rok studiów, więc zacząłem pracować jako sprzątaczka, mimo, że w angażu miałem napisane „pracownik gospodarczy” w banku PKO. Trzeba było utrzymać rodzinę, a szkoda było wydawać pieniądze, które zarobiliśmy w Ameryce, nie było ich aż tak dużo, żeby szastać nimi na lewo i prawo. Trzeba było sobie w życiu radzić, po prostu.

 

 

A kiedy pan wrócił dokładnie do Polski?

Wróciliśmy w dziewięćdziesiątym drugim roku pod koniec sierpnia, czyli w Ameryce byłem trzy lata i trzy miesiące.

 

Jaka była pana motywacja do powrotu do Polski?

 

Motywacją moją [do powrotu] do Polski to była moja żona. Mnie... Ja mam taki charakter, że mnie jest dobrze wszędzie. Potrafię się dostosować do warunków, do ludzi. Natomiast jak urodził się nam syn, to parę dni po narodzinach syna zmarła tutaj mama mojej żony i teść został sam. Moja żona zawsze tęskniła do Polski, do rodziny, natomiast ja… Mówię: tak stało się dzięki żonie, ja mógłbym tam zostać. Braliśmy, kilka razy chyba, przez nasz pobyt, raz albo dwa razy, była ta loteria wizowa – oczywiście nam się nie udało, więc byliśmy tam od początku do końca na wizie turystycznej, która potem już była... Wygasła i była nieważna, czyli byliśmy przez półtora czy tam dwa i pół roku, można powiedzieć, że prawie że nielegalnie, prawda? Co prawda przepisy amerykańskie – nie wiem jak dzisiaj – ale w tamtych czasach pozwalały być tam, tylko nie pozwalały pracować.

 

Jak wyglądało pana życie po powrocie do Polski?

 

No tak, jak już wspomniałem, wróciłem do swojej pracy, a potem wylądowałem jako sprzątaczka. Popracowałem jako sprzątaczka parę chyba tygodni. Ja nigdy nie palę za sobą mostów, i właśnie w Łódzkim Domu Kultury, jak odchodziłem stamtąd, pożegnałem się z panem dyrektorem, pan dyrektor zrobił wielkie oczy, gdzie idę, na jakie stanowisko, no i było mu wtedy jakoś tak dziwnie, prawda? Dosłownie chyba po trzech, czterech tygodniach jak odszedłem stamtąd, zadzwonił do mnie i zapytał się, czy jestem zainteresowany pracą u pana, który jest Polakiem, a mieszka na [00:20:00] stałe w Paryżu. No i tak się zaczęła moja współpraca z Polonusem żyjącym w Paryżu. Najpierw byłem u niego pracownikiem, potem jego wspólnikiem, potem przejąłem firmę i do dzisiaj prowadzę tę firmę, w której w dziewięćdziesiątym drugim czy dziewięćdziesiątym trzecim  roku zacząłem. Nadal jesteśmy w przyjaznych stosunkach z panem Tadeuszem z Francji, także jakoś, można powiedzieć, że jakoś to życie… mi się udało. Mam nadzieję, że jeszcze długo będę tak mógł mówić, i jeszcze myślę, że trochę pożyję, też.

 

A jak się zmieniła, jakie takie najbardziej widoczne zmiany pan zauważył w Polsce? Od czasu pana wyjazdu, jak pan tu przyjechał?

Przede wszystkim, wyjeżdżając z Polski do Ameryki, wyjeżdżaliśmy w komunie. Wracając, wróciliśmy do już wolnego kraju. Jedyne co w życiu... znaczy, nie to, że żałuję, ale mnie denerwuje, to, wyjeżdżając do Ameryki właśnie w tych czasach, gdzie dolar miał bardzo dużą wartość, to po powrocie, niestety... Powiedzmy, powinniśmy z moją żoną wrócić w tym czasie, w którym wyjechaliśmy do Ameryki, z tymi pieniędzmi. Wtedy by to było całkiem inaczej.

 

Ale udało się kupić mieszkanie?

 

Nie, akurat mieszkania nie kupiliśmy. Zamieszkaliśmy z teściem w trzech pokojach z kuchnią. Pomieszkaliśmy tam u niego chyba z pół roku, z rok. Potem kupiliśmy segment w stanie surowym, wykończyliśmy go i mieszkamy tam od dwudziestu lat. Oczywiście w Łodzi cały czas.

 

A jakie widzi pan najistotniejsze różnice w życiu w Polsce, a życiu w Stanach, w Chicago?

 

Przede wszystkim różnica to jest taka, że są różni ludzie. Może tak samo wyglądamy, ale całkiem inaczej myślimy. Może jeszcze inaczej: tak było te dwadzieścia parę lat temu. Może dzisiaj już nie jest tak, bo nie mam aż takiej styczności. Owszem, rodzina czasami do nas z Ameryki przyjeżdża, no to jesteśmy, powiedzmy, parę godzin, czy parę dni razem, każdy opowiada o tym. Natomiast myślę, że mentalność w Ameryce ludzi się za bardzo nie zmieniła. Natomiast zmieniła się mentalność ludzi w Polsce. Wydaje mi się, że zaczynamy doganiać zachód, a przede wszystkim Amerykę. Ludzie nie mają czasu na życie towarzyskie, na życie rodzinne. Najważniejsza jest praca i dążenie do tej jakiejś tam mamony, nazwijmy to. Może też nie obracałem się w Ameryce w takim towarzystwie, więc nie mogę powiedzieć o wszystkich Amerykanach, prawda? Ale Ameryką zawsze rządził pieniądz i myślę, że to się za bardzo nie zmieniło.

 

A czy wrócił pan kiedyś do Chicago? A jeśli nie, to czy myślał pan kiedyś albo o pojechaniu tam po prostu, albo powrocie na emigrację?

 

Nie, nigdy nie byłem w Chicago i nigdy tam nie wrócę na emigrację. Owszem, na wycieczkę po Ameryce chciałbym pojechać, bo za dużo nie zwiedziliśmy poza Waszyngtonem, Niagarą i Wisconsin, tam trochę [00:25:00] właśnie okoliczne jakieś tam stawy, rzeki, i tak dalej. Nie byliśmy z żoną w Nowym Jorku, nie byliśmy na Florydzie, także naszym marzeniem był Wielki Kanion, który tylko ewentualnie widzę w telewizji albo na filmach.

 

A jeszcze wracając do pana pobytu w Chicago, jak wspomina pan wspomina to miasto? Czy pozytywnie?

 

Tak, po Chicago przede wszystkim, mówię, obracałem się tutaj w polskich dzielnicach, natomiast kilkakrotnie byłem w Downtown, na Sears Tower, popłynęliśmy jachtem nawet po jeziorze Michigan, bo właśnie koleżanka, którą spotkałem po latach, z którą chodziłem do liceum – jej pracodawcy na jej urodziny zafundowali jej właśnie wycieczkę jachtem i mogła zaprosić swoich znajomych, także popływaliśmy sobie trochę. Uważam, że Chicago w moich czasach było bardzo fajnym, przyjaznym miastem. Myślę, że za bardzo chyba się nie zmieniło do dzisiejszych, naszych czasów. No, ale to wy już musicie ocenić.

 

To jeszcze mam pytanie: co oznacza dla pana bycie Polakiem?

 

To jest trudny temat, widzisz… Nigdy nie obnosiłem się z tym, że jestem Polakiem, nigdy... powiedzmy, nie to, że nie byłem dumny, ale również się nie wstydziłem. Ja jestem człowiekiem, a że urodziłem się w Polsce i mam napisane we wszystkich swoich dokumentach pochodzenie: Polak... Będąc w Stanach Zjednoczonych – może dla was będzie to dziwne, bo to już jest szmat historii – akurat wtedy do Chicago przyjechał prezydent Lech Wałęsa. Wtedy byliśmy… już nie pamiętam gdzie to było… w jakiejś sali, gdzie było jego wystąpienie, oczywiście, dla Polonii. Tak jak moja rodzina, którzy byli tam już kilka lat i albo mieli zielone karty, albo już obywatelstwo amerykańskie, bo ich rodzice byli Amerykanami, to oni się wtedy czuli jakoś tak właśnie… Polakami. Natomiast ja czułem się normalnie, no przyjechał prezydent, ale nie uważałem, że to jest mój prezydent. Ja go nie wybierałem, więc może... Mówię: nie wstydzę się, że jestem Polakiem, ale również się nie szczycę tym. Jestem normalnym człowiekiem.

 

Ja mam jeszcze jedno pytanie. Gdyby pan jeszcze wrócił na chwilę do początku pobytu w Chicago: powiedział pan, że już na drugi dzień poszedł pan do pracy i jak potem to się potoczyło? Czy ta praca się często zmieniała? Czy ktoś panu pomagał ją zdobyć, czy to się jakoś działo samoczynnie? Czy to było... utrzymanie się w pracy czy znalezienie kolejnej, nowej pracy, było trudne?

 

Przez te trzy lata w różnych miejscach pracowałem. Zacząłem właśnie od firmy sprzątającej, potem mój, a właściwie mojej żony, kuzyn, załatwił mi pracę w polskim biurze turystycznym, również na ulicy Belmont się mieściło. Nie pamiętam już jak się nazywało. Właścicielką tego biura była Polka [00:30:00] mieszkająca wcześniej. Znaczy, która się urodziła w Polsce, i też była w Ameryce. Ponieważ ona miała zieloną kartę, mogła otworzyć sobie biuro. Biuro zajmowało się wszystkim, co było potrzebne w tamtych czasach Polakom będącym w Ameryce, a najbardziej właściwie takim podobnym jak my, którzy przyjechali tam chwilowo. Czyli różnego rodzaju tłumaczenia, czyli wysyłaliśmy... Współpracowaliśmy oczywiście, bo nie byliśmy firmą, powiedzmy… nie pamiętam jak się nazywała taka potężna firma paczkowa, z Polonią wysyłali paczki. Musicie też wiedzieć, że w tamtych czasach, kiedy my wyjeżdżaliśmy z żoną do tej Ameryki, to w Polsce nie było nic. Jak pisałem listy do swojej matki, gdzie była ciekawa różnych rzeczy: ile co kosztuje… no więc, pamiętam do dziś, jak właśnie napisałem list, że pomarańcze kosztują tyle samo, co ziemniaki, to moja mama nie była w stanie w to uwierzyć, więc... Ja wiem, że dla was to… Myślę, że pewnych rzeczy nie jesteście w stanie zrozumieć, bo nawet nasze dzieci, żyjące tu, w Polsce, jak się im coś mówi, że kiedyś czegoś nie było, to może brzmi jak dowcip, ale mówią: „A to nie trzeba było iść do Carrefoura?...” czy tam do jakiegoś innego supermarketu. Takich rzeczy wtedy nie było, prawda? Supermarkety w Polsce, to myślę, że jeszcze długo, długo po moim powrocie do Ameryki ich nie było, powstały jakieś piętnaście lat temu, czy coś. A tak, owszem, poprawiła się sytuacja, półki były pełne – kiedyś były półki w Polsce puste – natomiast nie było pieniędzy. Potem zrobiło się  na odwrót: zrobiły się pełne półki, tylko brakło pieniędzy i nie każdy mógł sobie pozwolić na wzięcie takiego asortymentu, czy takiego. W tej chwili moje opowieści to być może brzmią dla was jak dinozaur, który opowiada niestworzone rzeczy. Ale nie wiem jak wy, powiedzmy, macie jaką wiedzę historyczną o Polsce, żebyśmy na ten temat głębiej porozmawiali. Czy dla was jest to, powiedzmy, nowością, że coś takiego było? Bo ja wiem: jak człowiek mieszka cały czas w pewnym dobrobycie, to trudno mu jest uwierzyć, że gdzieś indziej mogło nie być tak.

 

Mniej-więcej orientujemy się... Rodzice nam często opowiadali. Tak, zdecydowanie.

 

No, większość – nie oszukujmy się – większość ludzi z Polski emigrowała, tak jak dziadkowie mojej żony, do Ameryki za chlebem. Mimo, że... Tak się mówiło: za chlebem. Nikomu tego chleba, powiedzmy, nie brakowało, ale emigrowali tam, żeby sobie poprawić, przede wszystkim życie, prawda?

 

Jeszcze mam jedno pytanie: czy był rodzaj solidarności w środowisku Polaków? Właśnie w wyciąganiu do siebie ręki, pomocy w odnalezieniu się w tej nowej rzeczywistości? Czy te relacje wykraczały poza środowisko polskie? Czy zdarzało się, że Meksykanin, nie wiem, Amerykanin też gotów był pomagać? Czy raczej była obojętność?

 

Znaczy, powiem tak: ja nie spotkałem się z taką sytuacją, z pomocą innej grupy, niż Polaków, bo nigdy nie było mi to potrzebne. Natomiast z Amerykanami... Jak pracowałem w tym biurze turystycznym, był u nas – pracował, dorabiał – prawnik, Amerykanin z [00:35:00] krwi i kości z któregoś tam pokolenia, który przyjmował u nas w biurze również Polaków, udzielał im różnych porad prawnych. Miał pieczątkę notariusza, no dla mnie to był wtedy szok: jak człowiek ma pieczątkę notariusza i jest notariuszem? U nas, żeby być notariuszem, po dzień dzisiejszy, trzeba skończyć studia, zrobić specjalizację notarialną… A tam – trzeba było być, powiedzmy, uczciwym człowiekiem, żeby móc być tym notariuszem publicznym. Wspominam go też jako bardzo sympatycznego człowieka, owszem, pomagał nam w różnych rzeczach, które były nam potrzebne, czy mnie, czy innym Polakom, czy w ogóle temu naszemu całemu biznesowi. Natomiast z innymi nacjami raczej nie miałem styczności. Jedynie co, to już za moich czasów, było tak, że jak, powiedzmy… któraś z nacji była w danym mieście do jakiejś tam ulicy, powiedzmy, przyjmijmy to, granicznej, ich dobrobyt się polepszał, wyjeżdżali dalej, poza Chicago, natomiast w nasze miejsca wchodziły następne nacje: właśnie Puerto Rico czy Meksykanie. Tak te granice, za naszych czasów, się, powiedzmy... tego Jackowa, czy potem Władysławowa, trochę zmieniały. Chociaż, tak, jak wiem, to chyba do chwili obecnej sklepy polskie nadal są w tym samym miejscu, ale to chyba nie dlatego, że to są sklepy polskie, tylko dlatego, że w tych polskich sklepach kupują również i Amerykanie, Portorykańczycy i wszyscy inni. Bo, nie oszukując, się nie chwaląc, nadal jesteśmy, powiedzmy, w tych dziedzinach sobie w stanie dać radę, że robimy coś dobrego i smakuje to nie tylko Polakom z przyzwyczajenia, czy z jakiegoś tam przekonania, patriotyzmu, tylko inni też to jedzą, prawda?

 

A czy chciałby pan jeszcze nam o czymś opowiedzieć, o co nie zapytaliśmy? Właśnie związanego z pana emigracją do Chicago?

 

A co was jeszcze interesuje? Może nie pytania, tylko co was interesuje? No, bo mówię, przeżyłem te trzy lata, to było dość długo. Urodziło mi się tam dziecko, byłem przy porodzie, gdzie nie było to, wiecie, w tamtych czasach… no, chyba jakby ktoś opowiadał, to rzecz niemożliwa, jak z kosmosu. Owszem, poród kosztował trochę pieniędzy, bo trzeba było wykupić ubezpieczenie dla żony, w razie komplikacji. Akurat, jak żona rodziła to w tym dniu ze szpitala wszystkie mamy wyszły. Żona była jedna w szpitalu, pokój miała z łazienką, ja tam mogłem być. To były czasy, gdzie w Polsce się o tym nie marzyło. Dzisiaj, owszem, może być mąż przy porodzie, czy jest komfort, ale wtedy nasze szpitale wyglądały tak, jak… Powiedzmy, wasze szpitale również wtedy były, gdzie na salach było po parę osób, i w różnych kolorach skóry, i to tak zwane ubezpieczenie socjalne... nikomu na ulicy nie pozwolono umrzeć. Natomiast, żeby mieć taki komfort, to u nas było to, nawet za pieniądze, niemożliwe, ponieważ nie było takich możliwości. No, dzisiaj mamy prywatne szpitale, więc jest to wszystko, powiedzmy, zbliżone do Ameryki. Ale, mówię, to był dla mnie... [00:40:00] Jak wszystkim opowiadałem, to wszyscy… no, aż nie wierzyli, że coś takiego mogło być.

 

Same ma pan głównie pozytywne wspomnienia…

 

Tak, ja raczej podchodzę do życia w taki sposób, że wyciągam z niego same korzyści. Bo zawsze uważam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i w zależności, w jakim towarzystwie się człowiek obraca, jakich ludzi: przyjaznych sobie czy zawistnych, a zawsze próbuję obracać się w towarzystwie ludzi przyjaznych. Nie to, że coś muszę im załatwić i oni coś mnie muszą załatwić, tylko jesteśmy przyjaciółmi na dobre i na złe. Od wielu, wielu lat już jeździmy z naszymi przyjaciółmi na Mazury latem na wakacje. Odpoczywamy, nie w hotelach, tylko na polu, i to nie na polu kempingowym, tylko zwykłym polu oranym, które, po iluś tam latach pobytu w Polsce, gdzie zaczęto wykupywać sobie ziemię dookoła jezior – a z żoną zawsze lubiliśmy Mazury – doszliśmy do wniosku, że jak nie kupimy sobie kawałka, to może się okazać tak, że któregoś roku przyjedziemy i nie będziemy mogli dojść do jeziora. No więc kupiliśmy sobie kawałek ziemi, mamy właśnie taką grupę zaprzyjaźnionych, jedziemy tam, rozbijamy namioty, mamy przyczepę kempingową. Jesteśmy, powiedzmy, samowystarczający. Po prostu, właściwie, można powiedzieć, że po tylu latach, jak tam jedziemy, to jesteśmy w stanie komunikować się między sobą właściwie bez słów, każdy wie co ma robić. Jak ktoś szykuje śniadanie, to drugi po tym śniadaniu zmywa, jak ktoś tam pozmywa, to ktoś tam kawę robi, tu to, to tamto. No, mówię: obracamy się w gronie przyjaciół i to, myślę, że też, powiedzmy, pomaga w jakimś takim codziennym życiu, bo wiadomo, że życie wszędzie, zarówno w Polsce jak i w Ameryce jest w zależności od tego... raz lepsze raz gorsze.

 

Dobrze, dziękujemy panu bardzo. Bardzo serdecznie panu dziękujemy za rozmowę. Jeszcze chcieliśmy się przedstawić, z kim w ogóle pan rozmawia: Zuzanna Sobecka...

 

 [M]: Patryk Król

 

 [K]: Weronika Ptaszek

 

 [M]: Piotr Wit Jagielski

 

No, miło mi było, że mogłem wam coś opowiedzieć, że trochę przybliżyłem wam tamte czasy, bo o dzisiejszych czasach no to powinniście porozmawiać z młodymi. No, takich co byli tam i przyjechali tu, młodzi, to chyba takich będzie bardzo trudno znaleźć, prawda? Natomiast, jeśli wam się to do czegoś przyda, pogłębi to waszą wiedzę, to bardzo mi z tego powodu jest przyjemnie i bardzo wam również dziękuję.

Dane o obiekcie