Aleksandra Kozłowska-Siejek
Ujazdowska, Lidia (prowadzący/a rozmowę); Różański, Maciej (operator kamery); Kozłowska Siejak, Aleksandra (świadek historii);
25/03/2019
Klasyfikacja praw autorskich
Minutnik
-
Początek wydarzeń czerwcowych
-
Pani Aleksandra pracowała w szpitalu im. Raszei - z okien szpitala można było zobaczyć to co działo się na ul. Dąbrowskiego
-
Informacje o pierwszych rannych - pani Aleksandra wraz z koleżanką Aleksandrą Banasiak udały się na ul. Poznańską, a następnie na ul. Kochanowskiego
-
Pojawienie się wojska, pada coraz więcej strzałów
-
Próba uratowania postrzelonego chłopca Romka Strzałkowskiego
-
Śmierć Kazimierza Dudkiewicza
-
Pomoc rannemu w dotarciu do szpitala
-
Duża ilość rannych w trakcie zamieszek
-
Ponowne wspomnienie o Romku Strzałkowskim
-
Pomaganie ojcu w domu, skończenie szkoły
-
Przesłuchiwanie przez Urząd Bezpieczeństwa
-
Wyjazd na miesiąc nad morze, następnie wyjazd do ciotki
-
Sytuacja materialna i nastroje przed wydarzeniami czerwcowymi
-
Dbanie o groby osób, które straciły życie w trakcie wydarzeń czerwcowych
-
Wspomnienia z dzieciństwa z czasów wojny i okupacji
Transkrypcja
25 marca 2019 roku. Jesteśmy w Muzeum Powstania Poznańskiego Czerwiec ‘56. Nazywam się Lidia Ujazdowska, kamerę obsługuje Maciej Różański. Spotykamy się z panią która była uczestnikiem tamtych wydarzeń czerwcowych. Bardzo proszę, żeby się pani przedstawiła i…
Ja w tej chwili nazywam się Siejak, a moje nazwisko z domu to Kozłowska.
Pani Aleksandra?
Tak. Miałam wtedy osiemnaście lat i to było dla mnie potworne przeżycie. Mama zmarła w [19]55 roku i zrezygnowałam ze szkoły, żeby pomóc ojcu w utrzymaniu rodzinu. I poszłam pracować do szpitala, zresztą też ktoś znajomy załatwił. I pracowałam jako pomoc laboratoryjna. A mieszkałam na Sołaczu i do szpitala miałam dwa przystanki tramwajowe. Także przyjechałam wtedy w [19]56 do pracy, nie wiedziałam w ogóle co się dzieje. No ale jak doszłam do, na Zacisze, do szpitala, to usłyszałam od ludzi którzy przychodzili do pracy, że coś się w Poznaniu dzieje, zwłaszcza na dawniejszym placu Stalina [obecnie plac Adama Mickiewicza - przyp. P.M.]. Poprosiłam swoją szefową, że pobiegnę zobaczyć co się tam dzieje. No, pozwoliła mi na 15 minut, to nie miałam daleko. I poszłam zobaczyć. Jak zobaczyłam ten ogromny tłum ludzi stojących, ludzi stojących na tramwajach, na samochodach, takich ciężarowych, no i okrzyki. “Chcemy chleba! Chcemy Boga!”. Niektórych rzeczy nie mogłam zrozumieć, takie były krzyki i stwierdziłam, tak mnie jakoś coś powiedziało, “Ty wracaj do szpitala, bo to się dobrze nie skończy”. Widocznie wyczułam jakąś taką, nie wiem czy złą, energię, czy coś, że to się nie skończy na tych samych okrzykach. I wróciłam. No powiedziałam, że tyle ludzi to jeszcze w Poznaniu nie widziałam. A pracowałam w szpitalu, laboratorium, laboratorium było na ostatnim piętrze szpitala i stamtąd, z okien, było widać to co się działo na ulicy Dąbrowskiego.
A jaki to był szpital? Jak się…
Szpital [Franciszka - przyp. P.M.] Raszei. I wtedy widziałam jak spadały wszystkie te zagłuszacze Wolnej Europy, te wszystkie olbrzymie… Przecież to tam wszystko leciało, z tego piętra, dosyć wysoki budynek. I to wszystko spadało na ulicę. I papiery i akta jakieś pewnie. Także, że widok był niesamowity. Nawet nie przerażający, ale jak to wszystko leciało na dół, to człowiek się zastanawiał co będzie dalej. I w pewnym momencie ja zeszłam na dół do izby przyjęć, do koleżanki powiedzieć jej co widziałam i wtedy usłyszałam okrzyki z ulicy, że są ranni, bo strzałów pierwszych nie słyszałam. Ale, że są ranni, że trzeba im pomóc. I wtedy z Awaną, z Olą Banasiak, wyszłyśmy na ulicę na Poznańską [5:00] i później na Kochanowskiego, tam był Urząd, nie wiem jak to nazywali, Urząd Bezpieczeństwa chyba. Tak, UB. No i wtedy spotkałam pierwszych rannych. Kogo mogłyśmy to opatrywałyśmy na miejscu, ale nie miałyśmy, nie byłyśmy przygotowane na to, że tyle bandaży, tyle wszystkiego potrzeba. Miałyśmy poupychane po prostu to w kieszeniach. Bo to trzeba było, jak usłyszałyśmy, że ktoś woła o pomoc to wyskoczyłyśmy z tego szpitala, żeby jak najprędzej do tych ludzi dojść. No ale już jak spotkałyśmy ciężej rannych, którzy nie mogli się poruszać, to trzeba go było donieść do szpitala, to pomagali nam ludzie którzy tam demonstrowali. No i tak, tak to było. Gdzieś, nie wiem o której godzinie dokładnie, bo to jeszcze zupełnie inaczej wszystko wyglądało niż teraz, już przyjechało wojsko i wtedy też się nasiliły te wszystkie działania. Słychać było strzały, słychać było hałas, krzyki. A ja, nie pamiętam z kim, jakoś do dzisiejszego dnia nie dowiedziałam się kto to był ze mną, myśmy były jeszcze sprawdzać ulicę Mickiewicza w górę do Dąbrowskiego, ale nie było rannych, ale przechodząc obok ulicy Krasińskiego, to poprzeczna do Mickiewicza, już było wojsko. I żołnierze. Dwóch żołnierzy zaczęło kiwać na nas i wołać żeby przyjść bo jest ranny. No wtedy poszłyśmy. Ja nie pamiętam kto był ze mną. Jakoś nikt nie doszedł do tego która z dziewczyn, czy to był ktoś ze szpitala czy nie. Weszłam, pytam się gdzie jest ten ranny. Powiedzieli mi żołnierze, że wewnątrz, na portierni. Weszłam i zobaczyłam dziecko siedzące na krześle. On wyglądał tak jakby zasnął, tak jak to robią dzieci. No nie był duży, wysoki chłopiec. Podeszłam do niego. Nie wyczułam pulsu i rozchyliłam mu kopszulę. No okazało się, że jest rana. Że ktoś musiał do niego strzelić. Ale krwi nie było nigdzie widać, ani na schodach, bo po prawej stronie w górę szły schody (tam podobno były pokoje dla kierowców z milicji) i nie było ani na schodach, ani na ścianie, ani na tym krześle. Więc pewni dziecko zostało przyniesione i posadzone. A on wyglądał naprawdę jakby spał. Jakby zasnął, zmęczony chłopak i zasnął. Położyłyśmy go na noszach i zaniosłyśmy do szpitala. A pod szpitalem, przy takim drewnianym płocie po drugiej stronie, stali żołnierze. Ja nie wytrzymałam, zaczęłam do nich krzyczeć, mówię, “Zobaczcie coście zrobili! Jak można strzelać do dziecka?”. No i przyniosłyśmy go do szpitala i wtedy, chyba doktor Karoń, stwierdził, że na pewno. Ja mówię, przedtem łudziłam, że może jeszcze go uratują, ale niestety. Romek już nie żył. I mówię, jak tylko słyszę Romek Strzałkowski, to ja ciągle mam przed oczyma tego chłopaka. No i tak to wszystko wyglądało. Ja później z jego mamą byłam kilka razy, bo ona chyba z pięć, sześć razy byłyśmy w tej portierni tam. No ona ciągle chciała się czegoś dowiedzieć, ale spotykała się z jakąś taką… no nie bardzo chciano z nią w ogóle rozmawiać, pytali się jeszcze ile razy przyjdzie.
Ale w portierni tam w Urzędzie Bezpieczeństwa?
Tak, tak, tak. Przy garażach, na Krasińskiego. Tego budynku już tam teraz nie ma. No ale niedużo się dowiedziała. I tak to wyglądało. [10:00] Długo się nie mogłam pogodzić, że taki trzynastoletni chłopiec musiał zginąć. Ale sprawa do dzisiaj chyba nie jest wyjaśniona jak to się stało. Gdzie zginął, czy go przynieśli tam. Nie wiem. Ja mówię jak usłyszę Romek Strzałkowski, to widzę tego dzieciaka na tym krześle siedzącego. To wraca do mnie zupełnie, tak ni stąd ni zowąd. I to tyle lat. A człowiek pamięta. Ja mówię, jak jestem na Junikowie na cmentarzu, teraz już może mniej, bo kłopoty z chodzeniem, ale nie podarowałabym siebie żebym nie poszła na jego grób i nie postała trochę. Żeby wiedział, że o nim się, mimo wszystko, myśli. No a zginęło trochę tych ludzi. Kolega mój, Kazio Dutkiewicz. Znaliśmy się, bo ja wiem, ze cztery lata. Też dostał strzał na… leżał… to były domy takie, kamienice i tam z tyłu, na takim podwórzu, podbiegłam do niego, od razu go poznałam. Złapałam go za głowę, bo widziałam, że krwawi. Ale wszystko mi przelatywało przez palce. To było coś potwornego. No ale musiałam się otrząsnąć, bo inni potrzebowali pomocy a Kazik już nie żył. Też taki moment. Dlatego mówię, ja do dzisiaj się boję tłumu. Ja nie idę tam, gdzie jest większa ilość ludzi. Po prostu boję się. Prowadziłam z jakimś panem, który powiedział, że jest sanitariuszem, ale nie wiem czy ze Słowackiego, tam była poradnia jakaś. W każdym razie suteren budynku z Kochanowskiego, trzeba było podprowadzić rannego do szpitala. Sama nie dałabym rady, ten pan powiedział, że mi pomoże. I, bo ja wiem, to było z 50 metrów do ulicy Poznańskiej, i tam zza budynków za nami ruszył tłum. Zaczęli krzyczeć, że mamy go zostawić, bo to jest ubek. Nie rozmawialiśmy z nimi, tylko prowadziliśmy go z jednej, drugiej strony pod rękę, żeby go jak najprędzej do tego szpitala, to nie było daleko, żeby go jak najprędzej do tego szpitala podprowadzić. Ale tłum ruszył za nami. Z kamieniami. Tego pana, który mi pomagał, uderzył ktoś w głowę tym takim niedużym kamieniem. Miał zranione czoło. No ale udało nam się go pod bramę, która wtedy nie była otwarta, tam było zamknięte, a teraz jest główne wejście do szpitala, udało nam się go tam podprowadzić. Ktoś nam otworzył drzwi i wciągnął tego człowieka. Także mieliśmy jedną rzecz na plusie, że udało się go uratować. Bo gdybyśmy go zostawili, to nie wiem czy by było co zbierać. Ludzie byli okropni. Co jeszcze mogę powiedzieć? No tych rannych było sporo. To w nogi był ranny, to ręce. Pamiętam też jak zaatakowano tego żołnierza który wysiadał z czołgu. Zaczęli krzyczeć, że ma wysiadać, że jest Ruskim. No ale też właściwie zginął. Dużo było tej śmierci. Jak na mój wiek to za dużo. Ja pamiętam wojnę. Nie spotkałam się z taką ilością rannych ludzi na takim małym odcinku ulic, no bo w sumie z Kochanowskiego [15:00] do Poznańskiej nie wiem czy jest 100 metrów. A tam była największa ilość tych ludzi rannych albo zabitych. Nie, chyba mi jakoś nieskładnie wszystko poszło, bo się…
[Lidia Ujazdowska mówi, bardzo cicho, niezrozumiałe - przyp. P.M.]
... denerwuję. Wspomnienia wracają.
To zrozumiałe. To zrozumiałe, że się pani denerwuje, no bo to jest bardzo… traumatyczne to są przeżycia. Trudno przejść…
Tak, mówię ile razy ktoś… ja usłyszę tylko o Romku, to ja widzę tego dzieciaka. Niech mi pani wierzy.
Wierzę.
Widzę to dziecko siedzące na krześle. Trudno mi się do dzisiaj pogodzić z tym, że on nie żyje. I tak nieraz mówię, “Boże, ile ty byś miał lat, byłeś tylko trochę, trochę młodszy, no dziesięć lat młodszy, czy jedenaście, no ale zawsze”, a mógł żyć.
No i wielkie cierpienie jego mamy, prawda?
Tak. Bardzo, bardzo. Nie mogła się z tym długo pogodzić. Ja już mówię, później prosiłam, mówię, “Tato, jak przyjdzie mama Romka, to powiedz, że mnie nie ma, bo ile razy ja mogę jej opowiadać ciągle to samo, albo chodzić na tą ulicę gdzie była portiernia, kiedy tam nie chcą już z nami rozmawiać, nie chcą nas widzieć”.
A ona po prostu się pani trzymała kurczowo.
Trzymała się, no bo właściwie nikt więcej nie mógł jej nic o tym powiedzieć. No Awana tylko to, że... Awana, Ola Banasiak. Myśmy Awana na nią mówili, zresztą do dzisiaj tak jest. Tylko ona, mówię, jak już lekarz stwierdził zgon to ona zaniosła dziecko do kostnicy. No i tam później rodzice przychodzili, to znaczy ojciec i matka, żeby zobaczyć czy faktycznie to ich syn. Tego momentu nie widziałam i dobrze. Bo pewnie bym nie wytrzymała. Nie wiem co jeszcze mam wam powiedzieć.
No to były, to był straszny dzień, ale pani była taka młoda i odzyskała pani radość jeszcze w swoim życiu?
No tak, później jakoś [niezrozumiałe - przyp. P.M.]. Przyszedł czas, że trzeba było pomyśleć o sobie. Że mówię, ja miałam czwórkę rodzeństwa, nas była piątka w domu. Trzeba było ojcu pomagać i dlatego, mówię, tak, w takim codziennym życiu trochę się zapominało. Chyba, że akurat coś usłyszałam, ktoś coś powiedział, albo się pytali, bo przecież wtedy też nie można było wszystkiego powiedzieć. Więc nawet jak dostałam pierwszą książkę o wypadkach poznańskich, to na dwa dni i pamiętaj, masz oddać i nikt nie może o tym wiedzieć, że ją dostałaś do przeczytania. No i tak faktycznie było. No a później już jakoś. Skończyłam wreszcie szkołę, bo trzeba było. No, ojciec się ożenił, także już młodsze dzieciaki miały opiekę, bo siostra miała… Mama zmarła, miała pięć lat, a ja byłam najstarsza. Ja… Mama zmarła w [19]55, a czerwiec był w [19]56. Także, może dzięki Bogu, że nie obejrzała tego, bo ojciec też pół nocy szukał brata. No podobno, podobno gdzieś się tu kręcił z tłumem. Też jako młody chłopak, zobaczył, że się coś dzieje, no to poszedł zobaczyć. No, ale…
Jak ten dzień się skończył dla pani? Jak długo była pani [reszta pytania zagłuszona przez panią Aleksandrę - przyp. P.M.]
Ja pani powiem, że nie pamiętam, bo już byłam tak zmęczona… Aha, na drugi dzień od rana już była u nas, było UB i przesłuchiwali nas. Tam mnie zaczęli wmawiać, że... dzień przedtem była chyba ostry dyżur i dwóch moich kolegów, których znałam, było na ostrym dyżurze, bo któryś z nich zranił się na basenie pływackim w rękę [20:00] i że ja ich znałam, że pewnie coś wiedziałam. I chyba męczył mnie wtedy ten funkcjonariusz ze dwie godziny. Że muszę, muszę coś wiedzieć, muszę podać ich nazwiska. Ja mówię, “Nazwiska już znacie, więc po co mnie pytacie?”, mówię, “Oni tu przyszli, bo jeden z nich zranił się na basenie w rękę i trzeba było na ostrym dyżurze mu to zszywać i opatrzyć”. A koleżanka, Zosia była wtedy w izbie przyjęć, właściwie ona mnie od nich wyciągnęła, bo nie wiem czy by jeszcze mnie dłużej męczyli. No ale takie były historie, że wmawiali komuś, że coś wiedział. A czy się wtedy taka młodzież interesowała? Były targi, to każdy leciał na targi dostać trochę kolorowych gazet, czy jakieś tam drobiazgi, więc nie wiem o co im chodziło.
To ten następny dzień. A potem była pani jeszcze przesłuchiwana?
Tak, ale ja wyjechałam. Ja już później, tak, ze szpitala się zwolniłam. Jakoś nie mogłam się tam znaleźć na nowo. Wzięłam urlop, bo już mi przysługiwał i wyjechałam, chyba na miesiąc, miałam rodzinę nad morzem. I bałam się, że będą mnie przesłuchiwać, że będą mnie ciągnąć. Przecież widziałam ile ludzi aresztowano. Nie wracałam do Poznania. A jak przyjechałam, to tylko poprosiłam ojca, że pojadę mieszkać do ciotki na pasiekę, żeby nie podawał im adresu. Że nie wie, ma powiedzieć, że nie wie gdzie jestem i na tym się miała sprawa skończyć. No ale faktycznie, chyba mieszkałam u ciotki dobre pół roku i to tak było, dopiero zimą wróciłam do domu, bo młodsze dzieciaki ciągle chciały żebym już wróciła, żebym była z nimi. No i później już właściwie nie ściągano mnie, nie przesłuchiwano. No bo co ja im mogłam więcej powiedzieć, niż to co już ode mnie wiedzieli. Jak znalazłam Romka, czy innych rannych. No to mogłam tylko powiedzieć o tych dwóch których znałam. O Kaziu Dutkiewiczu, no i Romka na tyle na ile się mi wydawało, że go znałam, bo to takie małe dziecko. I chyba, ja nawet nie byłam na żadnej rozprawie. Jakoś tak pewnie nie chciało się mnie więcej przesłuchiwać i to dzięki Bogu. Bo co im mogłam więcej powiedzieć. To, że widziałam buntujących się ludzi. Mówię, wracają te wspomnienia, ale już są takie… bardzo dalekie. Ale jednak żyją w pamięci.
Tak. Ale było wielkie zgromadzenie, jednak rzesze ludzi wyszły na ulice [część wypowiedzi zagłuszona przez panią Aleksandrę - przyp. P.M.]...
Ogromna ilość. Ogromny tłum.
...była taka powszechna jakby potrzeba żeby się wyrazić, żeby zaprotestować, to było… to nie było przecież…
Ja mówię, znałam z opowiadań, bo u nas w domu na przykład, tam się rodzice chcieli pogadać o polityce czy o czymś, to dzieciaków nie było. Trzeba było iść albo do pokoju albo na ogród. Nie wolno nam było siedzieć jak starsi rozmawiali. I mówię, że to, że na przykład u Cegielskiego [H. Cegielski – Poznań S.A., wtedy Zakłady Metalowe im. Józefa Stalina w Poznaniu (ZISPO) - przyp. P.M.] jest tak źle, że tak mało zarabiają, to przecież wiedział każdy Poznaniak. Że to są dosyć duże rodziny, że ludzie pracują dzień i noc, żeby te rodziny utrzymać, to wiedział cały Poznań. Że w tych dużych zakładach pracy tak marnie ludziom płacą, a oni sobie wyrywają serce, żeby utrzymać swoją rodzinę i pracują od rana do późnej nocy albo jeszcze i w nocy, to ludzie wiedzieli o tym. No i dobrze, że przyszedł czas buntu. Ja wiem jak u nas w domu było. Jak nas była piątka, ojciec sam pracował, [25:00] to brał latem wszystkie prace, które chcieli mu [niezrozumiałe - przyp. P.M.], żeby mieć pieniądze na węgiel, odłożyć trochę, żeby utrzymać zimą dzieciaki, całą piątkę w jakichś warunkach, nie.
Na szkołę.
No. Jak tak patrzę, to mi się wydaje, że wszystkich ich znałam. [mówiąca rozgląda się po zdjęciach ludzi wiszących na ścianach muzeum - przyp. P.M.] Ja długi czas opiekowałam się grobami na Górczynie, na Junikowie. Tam niektóre groby w ogóle były zaniedbane bardzo, ale przychodziła rocznica czerwca, to obeszłam wszystkie, cały Górczyn z kwiatami, z wiązankami. No ktoś to musiał robić. I na Junikowie, z panią Banasiak, w końcu załatwiłyśmy, że te groby, które były tak bardzo zaniedbane, bo niektórzy nawet nie byli z Poznania a tam byli pochowani, że uporządkowane je też. Albo to już byli ludzie, którzy nie mieli rodziny. No trudno powiedzieć, żeby można tak zaniedbywać, ale mówię to, z kartką w ręce chodziłam, później już znałam na pamięć te miejsca wszystkie, ale chyba ze cztery, albo pięć lat się tymi grobami opiekowałam. A każdej rocznicy się pamiętało. Nawet kolegę, Jurka, to zawsze mówiłam, mówię, “On był chyba młodszy od ciebie, czy ty byłeś młodszy?”, bo to też właściwie nastolatek, na Górczynie był pochowany. Nie wiem co jeszcze chcecie wiedzieć. Ja nikomu nie życzę, żeby coś takiego jeszcze raz przeżywać, bo jak się widzi tylu rannych ludzi leżących na ulicy, to nic przyjemnego. Tam się zaraz wojna przypomina. Mimo, że ja miałam, ile ja miałam, pięć, sześć, ale pamiętam niektóre momenty. Ale złośliwość dzieciaków jest niesamowita. Były takie dwie dziewczyny. Mieszkałam na Boninie. Dwie takie dziewczynki, Niemki, a myśmy… tam była szkoła na Widnej i morwy rosły. I dzieciaki chodziły i przy pomocy drutów, patyków ściągały sobie przez płot morwy, bo to słodkie było. A te dziewczyny przychodziły i zawsze osypywały nas piaskiem. No to głównie myśmy się mścili. “Ernat, Ruda, chodźcie, mamy coś dla was”, i albo też były obrzucane piaskiem, albo oplute. No taka, w ten sposób dzieciaki reagowały. No bo jak one złe, to my też musimy być źli. Mówię, takie momenty się przypominają. Albo do Żabikowa jak z mamą chodziłam z Górczyna pieszo, żeby ojca zobaczyć rano jak wychodzili do pracy. Myśmy tam szły, nocowałyśmy u takiej pani, na którą ja mówiłam, że wygląda jak czarownica. I rano mama, o 3, 4 budziła mnie, “Chodź idziemy”, na taki… podwyższenie tam było, a na dole był rów i to był taki z trawy, tak góra, ale przy domu. Tam były takie jakby wilki. I tam czekałyśmy i patrzyłyśmy jak wyprowadzają ludzi do pracy. No i chyba ze dwa razy nam się udało ojca zobaczyć.
Czyli to były, to w czasie wojny było w takim jakby obozie pracy?
No w Żabikowie, w Żabikowie. Pamiętam jeszcze, no ile ja przecież miałam lat, jak mama dostała wiadomość, że ma przyjechać po ojca ubrania, po ojca rzeczy. No to naturalnie płacz, krzyk, że ojciec pewnie nie żyje, że go zabili. [30:00] A nagle ktoś krzyczy, “Pani Kozłowska! Pani Kozłowska! Mąż pani idzie!”. Ja ojca nie poznałam. On był taki wysoki, a był taki chudy, taki wychudzony, że to było pół człowieka. I faktycznie wrócił do domu. Ale mówię, tak jakoś mi się kojarzy, bo mówię, jak zaczynam opowiadać o strzelaninie w Poznaniu w [19]56, to zaraz mi się też okupacja przypomina. Kojarzy się człowiek ze strzałami, z tym czy rodzice wrócą z pracy. Bo rodzice pracowali w [niezrozumiałe - przyp. P.M.], a ja zostawałam z najmłodszym w domu. Właściwie z dwójką, bo już Lechu też był. I wszystko jakoś się udało, wojnę przeżyliśmy. A tu w wypadkach zginęło tyle osób. A się już wydawało, że będzie spokój, będzie wszystko dobrze.
Że już po wojnie. Że teraz będzie życie.
Ale może to trochę nas zahartowało. Trudno powiedzieć.
No na pewno takie doświadczenia hartują, ale pytanie czy warto się tak hartować.
No nie, na pewno nie. Nie po to żyjemy, żeby się hartować przez takie wypadki. Ja dlatego nie mogę zrozumieć ludzi, którzy przychodzą na obchody, na przykład, rocznicy czerwca i mają swoje odmienne zdania i wrzeszczą niesamowite rzeczy. Nie rozumiem takich ludzi. No ale, takie jest życie pewnie. Tak jak się zawsze zresztą wzruszam, jak ludzie opowiadają w jaki sposób przeżyli wojnę, co się działo w Warszawie. Nie wiem. Nikomu tego nie życzę, żeby coś takiego musiał przeżyć. Bo to zostaje w pamięci na zawsze. Tego się nie wyrzuci. I to chyba wszystko.
Tak. Dziękujemy pani bardzo.
Dane o obiekcie
-
Nazwa / Tytuł
Aleksandra Kozłowska-Siejek -
Twórca / Wytwórnia
Ujazdowska, Lidia (prowadzący/a rozmowę); Różański, Maciej (operator kamery); Kozłowska Siejak, Aleksandra (świadek historii) -
Rodzaj
-
Kategoria
-
Zakres chronologiczny
-
Data wykonania
25/03/2019 -
Czas trwania
0h 32min 51sek -
Miejsce
-
Numer inwentarzowy
MHP-07-2995 -
Klasyfikacja praw autorskich
-
Permalink